Od kilku dni wiele się mówi o tym, co zaszło podczas Marszu Równości w Białymstoku. O agresji, nienawiści. Dla mnie te relacje za bardzo skupiają się na jednej stronie. A przecież ten marsz to nie tylko agresywny tłum. To uczestnicy i ich doświadczenia. To gesty wsparcia. I jakkolwiek trzeba przeciwdziałać agresji, warto też wzmocnić drugą stronę. Byłam w środku marszu. Nadal przeżywam to, co się wydarzyło w sobotę 20 lipca. Oto moja w pełni subiektywna relacja.
Na początku jest spokój
Sobota, kilka minut po czternastej wjeżdżam do Białegostoku. Miasto jak co dzień. Mniejszy ruch niż w środku tygodnia, przechodnie idą w znanych sobie kierunkach, inni stoją na przystankach autobusowych. Wydaje się spokojnie i leniwie, jak zwykle jest w tym mieście. Pewnie część mijanych przeze mnie ludzi nawet nie wie, że z Placu NSZP ma wyruszyć jakiś marsz, że zbierają się przeciwnicy, że stoją oddziały policji. Ja też jeszcze nie wiem, czego mogę się spodziewać.
Pierwszy oznaki, że coś się dzieje, dostrzegam na Lipowej. Policja kieruje ruchem. No tak – to normalne. Nawet w czasie pokojowej akcji jakim ma być Marsz Równości w Białymstoku. Szukam miejsca, gdzie mogę zaparkować, w centrum jest to już niemożliwe. W gruncie rzeczy w mieście jest pusto.
Zaczyna się
W końcu, już pieszo, docieram pod budynek uniwersytetu. Pod operą mijam samochód z flagą, jakichś ludzi skandujących „Pi-ta-go-ras”. Według nich studia humanistyczne powinno się zlikwidować, dlatego torują drogę tęczowemu pojazdowi. Im bliżej budynku uniwersytetu, tym większy tłum, tym więcej policji, tym większa dezorientacja, co się dzieje. Po chwili słyszę strzały. Ktoś strzela? Nie. To „tylko” petardy, policja łapie sprawcę, ja i inni chowamy się w boczną uliczkę. Boję się.
W sumie strach nie opuszcza mnie do końca. Chłopak z lokalnego radia mówi: „Tam nie jest bezpiecznie”, a ja orientuję się, że się znalazłam nie po tej stronie budynku co trzeba, że muszę przedostać się przez tłum przeciwników. Za mną stoją młodzi ludzie z flagą, dziewczyny w tęczowo-kwiatowych opaskach na włosach. Chyba tak jak ja nie wiedzą, co robić. Nie wiem, czy ostatecznie dotarli na marsz.
W końcu ruszam z miejsca, by przejść te kilka metrów na plac. Jestem sama, nie mam na sobie tęczowych elementów. Jakoś przechodzę przez tłum – przeciwników, gapiów, policji, sama nie wiem kogo. Kolejne wystrzały petard. Ktoś przez megafon wykrzykuje, że Białystok jest ostoją polskości, katolicyzmu i wartości, że sodomici i wypierdalać. To „wypierdalać” słyszę już do końca. Boję się.
Marsz rusza
Nad głowami krąży śmigłowiec, zataczając coraz niższe koła. W sumie krąży nad nami do końca. Słyszę ryk silników. W pewnym momencie jest tak nisko, że czuję podmuch powietrza od śmigieł. Z drzew spadają liście. Później z telewizji dowiaduję się, że to straż graniczna. Boję się.
Gdy już docieram do marszu, ktoś w nas czymś rzuca. Śmierdzi. „Gaz” – ktoś krzyczy, rozbiegamy się. Podbiegam do przodu. Znowu coś uderza w ziemię pod nogami. Odskakuję. „Co to?”. „Szklana butelka” – ktoś informuje. Czuję, że odłamek szkła drasnął mi stopę. Piecze. Ale zranienia nie widzę. W gruncie rzeczy „nic” się nie stało, „tylko” się przestraszyłam. Patrzę na ludzi wokół mnie, a przez głowę przebiega mi myśl, że udział w tym marszu to jakieś bohaterstwo. Cóż, w planach na życie nie miałam bycia bohaterką. Ani tym bardziej na ten dzień. Boję się.
Co znaczy “pogarda”?
„Uśmiechajcie się do nich” – przypomina nam ktoś, kto sam na krzyk „wypierdalaj” odpowiada „kocham cię”. I tak już jest do końca. Z chodników, poboczy: „wypierdalaj, zboczeńcy, leczcie się, kurwa” podparte patriotyzmem i postawą chrześcijańską. Wewnątrz marszu: uśmiech, strach, okrzyki: „wolność, miłość, tolerancja, kochamy Was”, palce ułożone w kształt serc, cisza. Później się dowiaduję, że uczestnicy marszu okazywali pogardę. Jeśli to była pogarda, chyba nie rozumiem znaczenia tego słowa.
W końcu spotykam znajomych. Rozmawiając z koleżanką, idąc z kolegą pod ramię, czuję się trochę raźniej. Z okna ktoś pokazuje nam środkowy palec. Kilka kroków dalej, z innego okna ktoś inny się uśmiecha i macha ręką. Pozdrawia nas, wspiera. I tak jest do końca. Pomiędzy twarzami wyrażającymi pogardę, te uśmiechnięte. Część obojętnych, zaciekawionych – ot taka ciekawostka w sobotnie popołudnie.
Od czasu do czasu wulgarne gesty przeciwników, którzy tak dbają o naszą moralność. Jakoś nie zauważają, że obok nich stoją dzieci, że wśród maszerujących są dzieci. A przecież o bezpieczeństwo i moralność tych dzieci im chodzi. Tak przynajmniej głoszą hasła na transparentach, które co jakiś czas widzę. Dziwi mnie, że te transparenty ostrzegają przed pedofilią. Przeciwnicy marszu zdają się nie dostrzegać różnicy między pedofilią i homoseksualizmem. Ech, ten brak edukacji seksualnej w szkołach.
Chwilami atmosfera się rozluźnia, próbuję trochę tańczyć, śpiewać. Ludzie wokół mnie zaczynają się bawić. „I will survive” – dobiega z głośników auta, które jedzie za nami. Muzyka, która nam towarzyszy jest świetna. Zachęca do luzu i zabawy. W pewnym momencie pasem obok przejeżdża karetka na światłach. „Boże, komuś coś się stało” – chyba mówię to na głos. Po chwili orientuję się, że znowu idziemy w ciszy.
Marsz Równości w Białymstoku się zakończył
Dochodzimy do końca. Czas się rozejść. Tylko jak bezpiecznie wrócić do samochodu? Jak bezpiecznie dotrzeć do domu? Ze znajomymi układamy szybki plan, co zrobić, by było bezpieczniej. Zdejmuję znaczek z marszu, pod pachę wpycham plecak z biało-czerwoną nalepką „Strefa wolna od nienawiści”. Do tej chwili pewne poczucie bezpieczeństwa dawały oddziały policji, teraz jesteśmy skazani na siebie. Przede wszystkim nie rozdzielamy się. Trudniej zaatakować kilkuosobową grupę niż jedną osobę – powtarzamy sobie. „Teraz bez policji już nie krzyczycie, kurwa” – woła mijany mężczyzna. W pamięci zostaje mi młoda, przystojna twarz i wyraz pogardy jakiego nigdy wcześniej nie widziałam.
Na placu Kościuszki cisza i spokój, choć czuje się pewne napięcie. Decydujemy, że to dobry moment, by usiąść w kawiarnianym ogródku, wypić piwo. Kto może alkoholowe, kto nie może – 0%. Siadam z ulgą. Odkrywam, że znajoma do mnie napisała, bo spodobała jej się moja relacja z podróży na Białoruś. P. mówi, że wśród przeciwników widział twarz znajomego, z którym całkiem normalnie rozmawiał dwa dni wcześniej. K. pyta, czy może nas oznaczyć na zdjęciu z marszu, które wrzuci na Facebooka. Zgadzam się. U. ma wątpliwości. W pewnym momencie mówi: „Ty, Krzysia, jeździsz samochodem, a ja komunikacją miejską”. Boi się.
Po drodze do domu robię zakupy. Obrzeża miasta wydają się leniwe i spokojne jak w każdą sobotę.
Dzień później
Płaczę, gdy czytam relację z Jacka Dehnela, gdy przeglądam fotorelacje. Z jednego z komentarzy dowiaduję się, że marsz był tak liczny, bo wynajęto specjalnych ludzi, by robili za tłum. Tradycyjnie na Facebooku dyskusje, przepychanki. Słowa wsparcia, żalu, wstydu, że to w naszym mieście. Ktoś deklaruje, że już nie będzie lokalnym patriotą. Wiem, że jeszcze przez jakiś czas będę odreagowywać.
Ale jest też jasna strona
I chyba ją trzeba wzmocnić. Brakuje mi tego, w relacjach w mediach, które czytam. Bo ten marsz to nie tylko nienawiść i przemoc przeciwników. To też wewnętrzne wsparcie. Słowa otuchy. Fakt, że ze strony maszerujących nie padały agresywne słowa. Uśmiechy i „kochamy was”. Machanie dłonią, pozdrowienia obserwujących. To młode dziewczyny, które podeszły do maszerujących emerytek i przytuliły je. To starsza kobieta, która odgoniła dwóch osiłków zaczepiających dziewczyny wracające z marszu. To ludzie wokół mnie, dzięki którym czułam się raźniej. Tak – dziś odreagowuję strach. Ale za jakiś czas chcę głośniej mówić o tej jasnej stronie, bo to daje siłę.
Czy pójdę w przyszłym roku? Tak.
Czy boję się, publikując tę relację? Tak.