Kilka lat temu byłam zaangażowana w organizację trzech Podlaskich Kongresów Kobiet. Pamiętam, jedno z pierwszych spotkań. Ja – entuzjastka, zachwycona tym, że biorę udział w czymś ważnym – powiedziałam coś w tym stylu: „przecież jesteśmy feministkami” albo „my jako feministki”. Wybacz nie pamiętam dokładnie, ale za to dokładnie pamiętam reakcję obecnych kobiet; odpowiedź jednej z nich: „My nie jesteśmy feministkami”.
Kilka dni temu poszłam na próbę – naukę układu tanecznego do wydarzenia Nazywam się Miliard (One billion rising). Jedna z obecnych zaczęła mówić o idei wydarzenia: „To dotyczy nas, kobiet. Wszystkich kobiet i wcale nie jest to wydarzenie feministyczne”. Gdy ktoś zaprotestował, kolejna część wypowiedzi była w stylu: „Lepiej nie używać słowa feminizm, bo wtedy zraża się ludzi; bez etykiety >>feminizm<< przyjdzie więcej ludzi”.
Czyżby hipokryzja?
W pierwszym momencie takie wypowiedzi mnie dziwią. Jak można mówić o wydarzeniach kobiecych, wspierających kobiety do głośnego mówienia o tym, co dla nas ważne, że nie są wydarzeniami feministycznymi? Jak kobiety, którym zależy na losie innych kobiet, na sprawiedliwości społecznej, że nie są feministkami? Pierwsza powierzchowna odpowiedź mogłaby brzmieć: hipokryzja. Jednak odnoszę wrażenie, że, że tu chodzi o coś więcej, o coś głębszego. To nie kwestia pojedynczego wyboru, ale atmosfera społeczna, która sprawia, że największa obelga świata brzmi: „feministka”.
Właściwie sięgać daleko nie muszę, by zrozumieć ten stan rzeczy. Wystarczy, że sięgnę po komedie polskie z lat dziewięćdziesiątych i okazuje się, że feministka to sfrustrowana kobieta, której brakuje faceta. Głosi waleczne hasła o równości, o walce z patriarchatem, a tak naprawdę do marzy o tym, by męża koleżanki zaciągnąć do łóżka. Okej, lata dziewięćdziesiąte już dawno za nami, ale w wieku XXI nie brakuje memów o sfrustrowanej niezależnej kobiecie, która je kolację przy świecach w towarzystwie kota.
Być razem
A potem idę na takie wydarzenie jak Nazywam się Miliard i wszystko przestaje mieć znaczenie. Ważne jest, że spotyka się ze sobą grupa kobiet (i mężczyzn), które chcą wspólnie coś zamanifestować. Chcą wesprzeć ofiary przemocy, chociażby tańcząc konkretny układ.
W tym roku tańczyłam po raz pierwszy i cieszę się, że mogłam w tym uczestniczyć. Można się zastanawiać, na ile ma to sens. Na ile rzeczywiście taniec może cokolwiek zmienić. Ale ja ten sens poczułam. Poczułam to, że włączyłam się w akcję o zasięgu światowym, że w ten oryginalny sposób głośno zaczęłyśmy mówić o losie wielu kobiet. Ważne były chwile bycia razem i wzajemnego wsparcia – chociażby poprzez pomoc w zawiązaniu na nadgarstkach różowych wstążek.
Feministka
Jestem feministką, bo chcę mieć możliwość samodzielnego podejmowania decyzji o tym, jak ma wyglądać moje życie i mówić własnym głosem. A do tego mam długie włosy i lubię nosić sukienki, lekki makijaż i wyglądać zmysłowo. Popieram czarne protesty i brałam udział w Kongresach Kobiet. Nie zawsze jest łatwo, bo wychowałam się w takiej, a nie innej kulturze i nasiąkłam takimi a nie innymi stereotypami. Mam wrażenie, że cały czas uczę się mówić słowo „nie” i przyznawać sobie prawo do sięgania po to, co mi się należy i jest dla mnie ważne. Cieszę się, że kolejne pokolenia kobiet wychowują się już w innej atmosferze. Że już jest pokolenie, które w słowie feminizm nie widzi najgorszej obelgi świata.