Egzamin z życia, egzamin z codzienności

No tak. Egzamin. Siedzieli i patrzyli, jak próbuję sobie palce wyłamać. Taka zwykła czynność, a ich interesowała. Dziwne. Ale co ja mogę wiedzieć. Oni wszystko wiedzą. Profesor X, ten w okularach, niekoniecznie dyskretnie zerkał na zegarek. Profesor Y dusiła się ze śmiechu. A ja te palce wyłamywałam. Aż w końcu powiedzieli: „Już ktoś to zrobił przed panią. Pani wyważa otwartą bramę”.

Brama otwarta na oścież. Piesek biega po gumnie. Gęsi się pasą na łące. A ja z taranem pod pachą biegnę i celuję w bramę. Tę otwartą.

Otwarte od siódmej do dziewiętnastej. A może od siódmej do siódmej? Nieważne. I tak tam jestem te siedem godzin. Od zamknięcia do otwarcia. Może trochę krócej. Krócej, z przerwą na kawę. Bez kawy bym nie wytrzymała.

Wytrzymałam.

Ich drwiące spojrzenia i bezczelną grzeczność nabytą dzięki ogładzie towarzyskiej. I co z tego? Nie dostałam się, bo już ktoś to zrobił przede mną.

Doktor Z miała twarz nieprzenikliwą. Dłonie chowała pod biurkiem. Wzrokiem błądziła po blacie. Nieprzenikliwa twarz i dłonie schowane pod biurkiem. Nawet nie wiem, czy mnie słuchała.

Słuchałam wróbla. Zagnieździł się pod moim oknem. To on mi wyćwierkał, co powinnam robić. On dopowiedział resztę i tak poszło.

Poszło samo z siebie. Nawet się nie starałam. Rzuciłam kamyk a kręgi zrobiły się same. Piękne i symetryczne.

Symetria zawsze była najważniejsza. On pilnował jej jak oka w głowie… Gdy trzeba było poprawiał mi makijaż. Oczy powinny być takie same.

Oczy doktor Z błądziły po blacie. Nie wiem, czemu nie wyjmowała rąk spod biurka. Powinna była bębnić palcami. Ale tego nie robiła. Dlatego nie mam pewności, że mnie nie słuchała. Inni słuchali. Profesor X, miły starszy pan, nawet się uśmiechał. Jakby chciał powiedzieć: „Uda się pani”.

Nie udało się. Nie zatrzymałam go przy sobie. Uciekł. A może tylko odszedł. Podobno smycz miał za krótką. Wszyscy tak mówili. Psy i mężczyźni są tacy sami. Potrzebują swobody. A ja mu jej nie dawałam. Lubiłam, gdy był blisko mojej nogi. Nie mógł biegać swobodnie. I nie wytrzymał. Zerwał się. Uciekł. A może tylko odszedł… Już nie pamiętam, czy był psem.

Mężczyzna bez nóg sprzedaje na ulicy koraliki. Kupiłam sznurek na szczęście. Nie wiem, moje czy jego szczęście. Zawsze czyjeś.

Czyjaś torebka leżała na podłodze.

Właścicielka nie wytrzymała. Poszła wymiotować. Czekanie na egzamin jest najgorsze.

…To była najgorsza książka, jaką czytałam. Ale przecież nie mogłam mu tego powiedzieć. Patrzył mi wiernie w oczy i chciał bym drapała go za uchem. Więc coś tam wymyśliłam na poczekaniu. Że oryginalne i odkrywcze. Niewinne kłamstwo nie zabija.

Nie wiem, co go zabiło. Może kot sąsiadów. Taki wredny, pręgowany. Zawsze w południe wygrzewał się na słońcu. Nigdy go nie lubiłam. A on nie lubił mnie. Wiedział, że lubię ptaki. Pewnie dlatego go zjadł.

Zjadłabym coś dobrego. Może truskawki. Leżały na talerzyku, a profesor Y co chwila po nie sięgała. Połykała truskawki, przegryzając je moimi słowami.

Słowa. Plaża, pomadka, sukienka, kolor, płot. Nie wiem, co znaczą. On mówił, że nie warto się nad tym zastanawiać, bo inni zrobili to przed nami. Ale nigdy nie powiedział, do jakich wniosków doszli. Słowa. Głupie i kruche.

Kruche i miękkie. Dmuchawce.

Wtedy je zrywałam, żeby zapomnieć. Dzisiaj przypominają.

Na egzaminie nie mogłam sobie przypomnieć, czy palce łatwiej wyłamuje się w prawą, czy w lewą stronę. Próbowałam w obie, ale nic z tego nie wyszło.

Doktor Z w połowie wyszła. Wróciła po minucie. Twarz nadal miała nieprzenikliwą. Może ukryła ją pod zbyt grubą warstwą pudru.

Dziewczyna od torebki wróciła. Blada, ale żywa. Nie chciała z nikim rozmawiać. Czasem tak bywa.

Werdykt zapadł dużo wcześniej. Dużo wcześniej. Zanim weszłam, zanim zaczęłam te palce wyłamywać. Oni wiedzieli.

On wiedział, co jest dla niego dobre. Dłuższa smycz. Dziewczyna od torebki wiedziała, co jest dla niej dobre. Kibel. A ja?

Ja długo się przygotowywałam do tego egzaminu. Naprawdę długo. I naprawdę nie rozumiem, dlaczego skończyło się tak, a nie inaczej.

Wszystko mogło się potoczyć inaczej. Doktor Z miała to wypisane na twarzy. Tym tuszem, co jej się rozmazał i pudrem, który się nie chciał zmyć.

Zmyć upokorzenie wodą. Czystą, z kranu.

P.S. Opowiadanie pochodzi z tomiku pt. “Podróż”.